Usypialiśmy przy monotonnym głosie nauczycielki biologii, podpierając brody w obdrapanych ławkach szkolnych. Promienie słońca przebijały się przez białe ramy okienne, zaznaczając obecność drobinek kurzu unoszących się w powietrzu.
W kącie stał stary model szkieletu człowieka, który szczerzył do nas zęby. Miał chyba więcej lat niż my wszyscy razem wzięci, ale tak to już jest w małych liceach w małych miasteczkach – zazwyczaj brakuje pieniędzy na nowe wyposażenie.
Naraz siedzieliśmy wyprostowani niczym kościotrup w kącie. Ktoś wtargnął do klasy i rozdał nam kartki z poleceniem wyboru rozszerzeń maturalnych, niszcząc tym samym sielankową atmosferę.
Rozbrzmiało klikanie długopisów.
Patrzyłam na kartkę przede mną przez dłuższą chwilę. W końcu zaznaczyłam trzy przedmioty i szybko oddałam swoją decyzję. Zupełnie jakby parzyła mnie w ręce.
Czytałam o różnych kierunkach i próbowałam odnaleźć wśród nich coś dla siebie. Większość moich rówieśników widziała siebie jako psychologów, prawników i kosmetologów. Ja tak nie potrafiłam. Obsadzić się w jakimś konkretnym zawodzie. Na zawsze.
Powiedzieć, że miałam mętlik w głowie, to za mało. Byłam przerażona! Do czasu, aż pewnego dnia usłyszałam zdanie, które na zawsze odmieniło moje życie.
„Wiki, przecież możesz studiować w Niemczech. Jesteś mądra, poradzisz sobie”.
Spojrzałam na swoją rodzicielkę ze strachem w oczach. „Mamo, przecież ja nie znam niemieckiego. Jakie studia w Niemczech”, zaśmiałam się na początku. Dopiero po chwili zrozumiałam, że mówi poważnie.
Jakiś czas później siedziałam w przyciemnionym pokoiku, czekając cierpliwie na swoją korepetytorkę. Myślałam, że pewnie poleci mi wyjąć z plecaka szkolne podręczniki – rzeczywiście zmieniłam rozszerzenie z angielskiego na niemiecki, byłam więc już stosownie zaopatrzona. Spojrzałam z zaciekawieniem na regał pełen niemieckich tytułów, których ni cholery nie rozumiałam.
Kiedy w końcu przyszła, pokręciła tylko głową i kazała mi wyciągnąć czysty zeszyt. Posłusznie przepisałam tabelkę z odmianą rodzajnika określonego i po korepetycjach pobiegłam do księgarni po repetytorium Bęzy.
Podobała mi się intensywna nauka nowego języka. Kiedy poświęcałam mu tak dużo uwagi, okazywał się być logiczny i całkiem przyjemny w przyswajaniu, mimo że na początku płyty puszczane ze srebrnego magnetofonu przypominały mi bełkot. Złapanie kontekstu to był dla mnie wyczyn. Odliczałam więc miesiące do wyjazdu na kurs językowy, na który tak bardzo liczyłam. I którego tak bardzo się bałam.
Sama nie wiem kiedy, już stałam przed ogromnym budynkiem, w którym znajdowała się szkoła językowa. Nerwowo zakładałam kosmyk włosów za ucho i przemierzałam korytarz w poszukiwaniu sali. Ze strachu byłam gotowa chodzić po ścianach, byle nie musieć wdawać się w rozmowę z kimś nader uprzejmym.
W końcu ją znalazłam. Na miejscu lektora siedziała młoda kobieta, która o dziwo, nie rzuciła mi się do gardła z obnażonymi zębami. Przywitała mnie ciepło, a ja usiadłam i pomyślałam: „Kurde, może faktycznie dam sobie radę”.
Ze studiów w Niemczech nic nie wyszło. Właściwie, nigdy nie zrobiłam żadnych kroków w tym kierunku – skończyło się na rzuconym pomyśle. Ale moja mama naprawdę we mnie uwierzyła, co było moją siłą napędową aż do ostatniego egzaminu maturalnego i podjęcia wymarzonych studiów w… Poznaniu. Moja rodzicielka skutecznie zasiała w moim sercu ziarno wiary – tak skutecznie, że wylądowałam na germanistyce.
Nigdy nie zapomnę chwili, gdy przywiozła mnie pod szkołę na maturę ustną. Dziś się z tego śmieję, ale wtedy to było dla mnie być albo nie być – obiecałam sobie otrzymać maksymalną liczbę punktów. Już miałam wysiadać z samochodu, trzęsąc się jak galareta, gdy mama złapała mnie za rękę i powiedziała: „Spokojnie, córcia. Dostaniesz tę swoją stówę”.
Gdyby nie rodzice… Nie wiem, czy byłabym dziś tu, gdzie jestem. Wiem, że nie każdy może liczyć na takie wsparcie. Ale każdy z nas ma za to wpływ na osoby, którymi się otacza.
Jeśli więc zależy Ci na tym, żeby się rozwijać, weź sobie do serca moje słowa: wyjdź ze swojej strefy komfortu i przebywaj z ludźmi, którzy ciągną Cię w górę.