Miałam dziesięć lat

Co noc cierpliwie czekałam, aż za przeszklonymi drzwiami mojego pokoju zgaśnie światło. Sięgałam wtedy po wypożyczony z biblioteki egzemplarz Harrego Pottera i Kamienia Filozoficznego. Kładłam się na brzuchu, przykrywałam szczelnie kołdrą i jednym sprawnym ruchem otwierałam swój pierwszy telefon z klapką. Światło wyświetlacza służyło mi za latarkę. W ten sposób zaczynała się moja czytelnicza uczta.

Miałam pucołowate policzki, na które spływały dwie fale brązowych włosów. Na nosie opierały mi się okulary. Pryzmatyczne, ze szkłami w prążki. W szkole często chowałam je do kieszeni.

Kiedy tak leżałam na brzuchu i zaczytywałam się w przygodach chłopca z blizną na czole, czułam się jakbym była częścią magicznego uniwersum J. K. Rowling. Byłam nim zafascynowana. „Gdy dorosnę, będę pisać takie książki”, pomyślałam któregoś razu, kiedy z namaszczeniem przewracałam kolejne strony genialnej powieści. Dobrze pamiętam tę chwilę.

Naiwna myśl oddziaływała na mnie tak mocno, że odłożyłam książkę na bok i zapatrzyłam się w ciemność. Czułam, jakbym dokonała ważnego wyboru. Od tej pory, zawsze miałam tę wizję gdzieś z tyłu głowy.

 

W końcu dorosłam i… nie miałam już czasu na spełnianie dziecięcych marzeń. Machnęłam ręką na swoje zeszyty z opowiadaniami i wierszami – musiałam obrać kierunek, który zapewniłby mi w przyszłości pracę. W końcu właśnie na tym polega dorosłe życie, prawda? Na zarabianiu pieniędzy. Na płaceniu rachunków. Mimo wszystko paraliżowała mnie perspektywa zawodu, który nie będzie współgrał z moim wewnętrznym „ja”. Podjęłam decyzję i półtora roku później wysłałam podanie o przyjęcie na studia językowe.

Nagle zostałam sama. Podczas zajęć przeszywał mnie paniczny strach, ilekroć musiałam coś powiedzieć. W otoczeniu studentów, którzy chodzili do szkół w Niemczech, straciłam całą pewność siebie. Każdego dnia musiałam wychodzić ze swojej strefy komfortu. Wieczorami leżałam w łóżku ze ściśniętym żołądkiem, starając się zasnąć. W mojej głowie hulało tornado czarnych myśli. Na domiar złego w lutym nie zdałam dwóch egzaminów. I wtedy wzięłam się w garść. Uczyłam się w każdej wolnej chwili, od robienia notatek drętwiały mi ręce. Poprawiłam oceny. Znów uwierzyłam w siebie. Uśmiech nie schodził z mojej twarzy do 24 marca 2016 roku.

Tego dnia tata odebrał mnie ze stacji kolejowej. Byłam przeszczęśliwa – myślałam, że przede mną cztery beztroskie dni, które spędzę z rodziną przy wielkanocnym stole. Pożartowaliśmy, złapałam za kluczyki od samochodu i wyszłam z domu.

Gdy wyjeżdżałam na drogę obok, uderzył we mnie rozpędzony tir.

To sen? Przecież dopiero zamknęłam za sobą drzwi. Dlaczego teraz jestem w szpitalu? O czym szepczą ci obcy mężczyźni w fartuchach koło mojego łóżka? Dlaczego czuję się tak słabo? Czy zrobiłam komuś krzywdę?

Na następny dzień wpatrywałam się w niepewne twarze swoich rodziców, chłopaka i reszty rodziny. Byłam do niczego. Miałam wstrząśnienie mózgu, złamaną miednicę i pociętą twarz. „Będę oszpecona do końca życia”, myślałam i czułam łzy pod napuchniętymi powiekami. Ale mój chłopak, który dziś jest moim mężem, nigdy wcześniej nie patrzył na mnie z większą miłością.

Dwa miesiące po wypadku wróciłam na uczelnię. O kulach. Cały czas odpychałam od siebie myśl, że otarłam się o śmierć. Byłam skupiona na tym, żeby nadrobić zaległości, zdać wszystkie egzaminy i dostać się na drugi rok. Nadal za bardzo przejmowałam się studiami i tym, kim zostanę w przyszłości. Aż pewnego dnia przez przypadek zobaczyłam zdjęcie mojego zmiażdżonego samochodu. Wgniecionych drzwi od strony kierowcy. Dopiero wtedy zrozumiałam, że dostałam drugą szansę. I że nie mogę jej zmarnować.

Kojarzysz może tę scenę, kiedy Harry Potter pierwszy raz bierze do ręki swoją różdżkę w sklepie u Ollivandera? Nad głową chłopca rozbłyska jasne światło, obcy powiew wiatru mierzwi mu grzywkę, a stary Ollivander mruczy pod nosem, że różdżka sama wybiera sobie czarodzieja. Właśnie tak się czułam, gdy przeczytałam opis seminarium magisterskiego poświęconego problematyce przekładu literackiego. Tłumaczyć książki… To przecież marzenie!

Pracę magisterską pisałam często w środku nocy, gdy reszta domowników smacznie spała. Siedziałam przy biurku, w prawej ręce oryginalna powieść, w lewej polskie tłumaczenie, i jazda – zdanie, po zdaniu, szukałam różnic między nimi. Gdy nabrałam pewności, że tłumaczka analizowanej przeze mnie powieści wtrącała frazeologizmy tam, gdzie jej się żywnie podobało, z prędkością światła wstukiwałam swoje przemyślenia w klawiaturę laptopa.

Intuicja podpowiadała mi: „To jest twoja droga”. Praca ze słowami sprawiała mi radość. W mojej głowie pierwszy raz pojawiła się myśl o wykonywaniu niezależnego zawodu. Jednak najpierw musiałam odrobić kolejną lekcję życiową i w tym czasie... nauczyć się sprzedaży.

 

Ja też nie wiedziałam, jak komunikować się z klientami. Inwestowałam więc w kursy
i połykałam książki o marketingu. Przepadłam na dobre, gdy odkryłam narzędzie, dzięki któremu w moim umyśle narodziła się zupełnie nowa wizja, o mocy podobnej do tej z czasów dzieciństwa.

Kiedy założyłam działalność, myślałam: „Pewnie klienci będą chcieli zamawiać u mnie teksty napisane po niemiecku”. W końcu dziewięć lat życia poświęciłam na intensywną naukę i zdobywanie doświadczenia. Ale w moim sercu tliła się też iskierka nadziei na coś nowego.

Umieściłam na Facebooku emocjonalny post reklamowy, w którym użyłam storytellingu.
Na moją skrzynkę mailową zaczęły spływać dziesiątki zapytań. Bynajmniej nie o teksty po niemiecku.

Moi klienci chcieli, żebym opowiedziała ich historie.